Wyobraź sobie wodospad. Ogromny jak góra której cześć oddają
najpodlejsi szerpowie. Płynie nim maź - czarna, lepka i słodka. Potężne ptaki
przelatując obok popiskując cicho w obawie przed kroplami zlepiającymi
świszczące lotki. Gdzieś w tej mazi czai się chaos i niepokój. Macki szaleństwa
napędzane jak piekielny młyn domagają się ciągłego ruchu.
Słońce nie jest w
stanie się przebić, dotrzeć do niewielkiej postaci u stóp wodospadu. Do mnie.
Stoję, przecierając zaspane oczy - w futrzastych kapciach i szlafroku. Nabieram
do filiżanki naparstek trunku i wciągam przez nozdrza aromat. Czuję w nim tego
ogromnego skurwysyna kłębiącego się gdzieś wysoko. Biała filiżanka z niebieskim
kwiatkiem staje się klatką, chomątem, żaglem i sterem.
Kofeinowa wiązka, z
onkologiczną precyzją usypia spokój rozpalając żar ukryty w trzewiach.
A jeszcze dobrze nie zacząłem śniadania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz